
Łukasz Kopacz z Wrocławia tuż przed Bożym Narodzeniem znalazł na polu złotą zawieszkę z czasów rzymskich,
tzw. lunulę (bo ma kształt księżyca), a do tego denar cesarza Trajana. Sensacja wielka. Ale jeszcze większą sensacją jest to, że przyniósł lunulę do muzeum.
BEATA MACIEJEWSKA: Skarbów szukają tysiące. Nic nie znajdują, czy nic nie oddają?
PROF. MACIEJ TRZCIŃSKI: Znajdują, i to prawdziwe cuda: broń, złotą biżuterię, monety, ceramikę. Panuje przekonanie, że skarby, czyli – według definicji archeologicznej – „celowo ukryte cenne przedmioty”, odkrywa tylko Lara Croft lub Indiana Jones i w naturze nie występują. A przecież zagrożenie wojną, napadami czy pogromami od zawsze skłaniało ludzi do ukrywania swoich fortun.
Ma pan takie skarby w muzeum?
– Mam, około 30. Najstarszy liczy 6 tys. lat, najmłodszy został zakopany w 1945 r. Większość została odkryta przypadkowo i trafiła do muzeum jeszcze przed wojną. Wtedy znalazcy przynosili, to było normalne zachowanie. Dostawali nagrodę, niezbyt dużą, kilkaset złotych, przeliczając na dzisiejszą walutę. Ale wypełniali obywatelski obowiązek, a państwo ich chwaliło, wszystko działało jak dobrze naoliwiony mechanizm.
Teraz nie przynoszą?
– Bardzo rzadko. Część ze strachu, żeby nie być posądzonym o kradzież lub nie mieć kłopotów. Znaleźli coś na budowie i boją się, że konserwator ją wstrzyma, a potem każe zapłacić za badania archeologiczne. A to realna groźba, ustawa oochronie zabytków obciąża kosztami takich badań inwestora. Tymczasem podczas robót budowlanych odkrywa się wiele skarbów, czego spektakularnym przykładem jest skarb znaleziony w 1988 r. w Środzie Śląskiej, wspaniały zespół średniowiecznej biżuterii. Sama korona z XIV w. wyceniana była na 50 mln dolarów. Notabene, kiedy budowałem swój dom pod Wrocławiem i ujawniłem ekipie, że jestem archeologiem, jeden z robotników przyniósł mi do oceny XIX-wieczne pistolety i stare szable znalezione w wymienianej w pobliskim domu więźbie dachowej, a drugi XIX wieczną waltornię. Ot, takie drobiazgi z ostatniej roboty!
Nie przesadza pan z tym strachem?
Może więcej tu chciwości odkrywców, którzy chcą się wzbogacić?
– Nie przesadzam. Państwo, formułując restrykcyjne prawo o zabytkach archeologicznych, demonstruje brak zaufania do obywateli, a obywatele nie mają zaufania do państwa. Miałem już przypadki, kiedy ktoś podrzucał do muzeum złote lub srebrne przedmioty. Nie ujawniał ani własnej tożsamości, ani miejsca znaleziska, bo się bał kłopotów. Czy pani wie, że w przypadku znalezienia czegoś, co może być zabytkiem archeologicznym, powinna go najpierw zabezpieczyć (broń Boże wyciągać!), a dopiero potem zawiadomić konserwatora wojewódzkiego?
To już chyba lepiej podrzucę, stracę mniej czasu.
– Ale taki podrzucony przedmiot nie ma dla nas wartości, będzie zwykłym świecidełkiem, jeśli nie poznamy kontekstu kulturowego. Dlatego warto przyjść i powiedzieć, skąd pochodzi.
Nie można sprzedać muzeom tego, co wykopiemy z ziemi?
– A wolno sprzedawać coś, czego nie jesteśmy właścicielami? A właścicielem wszystkich zabytków archeologicznych w Polsce jest skarb państwa. Ale owszem, czasem próbują sprzedać i co gorsza, muzea kupują. Fatalna praktyka, bo dają sygnał poszukiwaczom, wśród których jest sporo zwykłych rabusiów: dobrze robicie. Znany mi muzealnik utargował dwa średniowieczne miecze z Pomorza Zachodniego od emerytowanego policjanta, który groził, że sprzeda je w Niemczech. A ostatnio na Lubelszczyźnie muzealnicy skupują srebrną biżuterię z Grodów Czerwieńskich. To paserstwo, sprawa jest wyjaśniania.
Przecież Grody Czerwieńskie to zarejestrowane stanowisko archeologiczne, nie ma ochrony?
– Ochrona? To żart. Całkiem niedawno kolega archeolog spotkał na swoim stanowisku koło Środy Śląskiej poszukiwaczy skarbów. Panowie zaproponowali współpracę: on zidentyfikuje, opisze, a oni sprzedadzą. Znali go z nazwiska, czytali jego publikacje, byli przygotowani.
---------------------------------Rozumiem, że zawiadomił policję?
– I policję, i konserwatora wojewódzkiego.
Choć z moich badań wynika,
że takich spraw zgłasza się mało
– trochę ponad 20 rocznie. Z tego ok. 70
proc. jest umarzane, awpozostałych
przypadkach sprawcy dostają śmieszne
kary: kilkaset złotych grzywny iprzepadek
detektora. Takie straty odbijają
sobie podczas jednej wyprawy.
Dlaczego prokuratorzy nie ścigają
takich przestępstw?
– Najpierw muszą uznać, że to przestępstwo,
a nie wykroczenie, czyli ocenić,
że szkoda jest większa niż 400 zł.
Anie wiedzą, jak to zrobić, bo zabytki
archeologiczne nie są w obiegu handlowym.
Przedmioty ze szlachetnych
kruszców są jeszcze wstanie jakoś oszacować,
ale jak wycenić średniowieczny
but czy neolityczny garnek? Próbujemy
pomagać, sięgając do katalogów
aukcyjnych w Anglii czy we Francji,
gdzie zabytki archeologiczne można
sprzedawać.
Na studiach nie ma zajęć z prawa
ochrony dziedzictwa kultury?
– Nie ma. Dopiero od dwóch-trzech
lat pod naciskiem archeologów i prawników
wprowadzono fakultatywne zajęcia
na uczelniach w Gdańsku, Poznaniu
iwe Wrocławiu. Poza tym, czego
wymagać od prokuratorów, skoro
muzealnicy i konserwatorzy też łamią
prawo? Rok temu na Allegro wystawiono
dwie wazy z brązu, a sprzedający
zeznał policji, że to jego własność,
co może poświadczyć dokumentem
od konserwatora zabytków w Legnicy.
W połowie lat 90. przekazał mu wykopane
przez siebie przedmioty, akonserwator
w ramach nagrody odpalił
dwie wazy.
Rozumiem, że nagroda rabusiowi się
nie należy, tym bardziej w naturze.
Ale jeśli znajdę drugi skarb średzki,
to też mam oddać za darmo?
– Nie za darmo. My jako muzeum
nie wypłacamy wprawdzie znaleźnego,
ale konserwator wojewódzki może
wystąpić do ministra kultury o nagrodę
dla znalazcy, maksymalnie to ok. 120
tys. złotych. Oczywiście pod warunkiem,
że znalezisko ma znaczną wartość
materialną.
Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś taką
nagrodę dostał. To nie jest przypadkiem
martwy zapis?
– Nie. Sprawdziłem, że wlatach 2004-
-10 taką nagrodę dostało ok. 20 osób,
najwyższa wyniosła ponad 80 tys. zł.
Ale ministerstwo nie chce tego nagłaśniać.
Szkoda, bo to byłaby okazja do
obywatelskiej edukacji: znajduję, przynoszę,
dostaję nagrodę. Urzędnicy boją
się jednak, że ludzie chwycą za łopaty,
wybuchnie gorączka złota i będziemy
mieć polskie Klondike.
Amatorzy w ogóle nie mogą szukać
skarbów?
– Mogą od 11 lat, choć ta wiedza powszechna
nie jest. Ustawa o ochronie
zabytków pozwala amatorom poczuć
się, jak pan Samochodzik albo Indiana
Jones, oczywiście pod warunkiem, że
nie wchodzą na tereny uznane za stanowiska
archeologiczne. Muszą dostać
pozwolenie konserwatora wojewódzkiego,
od właściciela terenu, na którym
zamierzają kopać, oraz zgodę muzeum,
że przyjmie wykopane zabytki. Ale za
takie odkrycia nagrody nie ma, co można
uznać za prawną niekonsekwencję.
Dużo wydaje się takich zezwoleń?
– Ok. 20 rocznie.
A poszukiwaczy są tysiące. Może
należy zmienić prawo? Brytyjczycy
uznają na przykład, że wykopany
skarb należy w połowie do znalazcy,
a w połowie do właściciela terenu.
W 2009 r. były wytwórca trumien,
przeszukując detektorem pole
wStaffordshire, odkrył skarb złożony
z prawie 4 tysięcy artefaktów,
wwiększości złotych lub srebrnych,
zwczesnego średniowiecza. Brytyjczycy
mają nowy skarb narodowy.
– Mają, ale musieli za niego zapłacić
ponad 5 mln dolarów. Poza tym brytyjski
skarb państwa ma prawo pierwokupu
tylko wtedy, jeśli przedmioty
są starsze niż 300 lat.
Ale za to odkrytych zabytków nikt
pokątnie nie sprzedaje, a badania
prowadzą archeolodzy. Skarb ze
Staffordshire jest bezcenny dla badaczy
dziejów królestw anglosaskich.
A panu co najwyżej ktoś podrzuci
chyłkiem w pudełku.
– Myślę, że nie jesteśmy jeszcze takim
społeczeństwem obywatelskim jak
Brytyjczycy i u nas dochodziłoby do
szkodliwych nadużyć. Ale uważam, że
nasze prawo należy zmienić, bo nie
chroni zabytków archeologicznych.
Od czego by pan zaczął?
– Od zmiany definicji zabytków archeologicznych.
Jest tak szeroka, że
właściwie wszystko, co znajdziemy
wziemi lub pod wodą, a jest dziełem
człowieka, może być zabytkiem. Ustawodawca
wprawdzie dodaje, że obiekt
ma mieć wartość historyczną, naukową
lub artystyczną, ale niemal wszystko
można podciągnąć pod chociaż jedno
z tych kryteriów.
To źle?
– Źle. Wszystkiego nie jesteśmy
wstanie chronić. Ani nawet nie powinniśmy.
Współczesna archeologia
wkracza w czasy najnowsze, badając
pobojowiska czy miejsca, w których
popełnione zostały zbrodnie wojenne
lub ludobójstwo. Jeśli trzymamy się
sztywno obowiązującej definicji zabytku
archeologicznego, to przedmioty
osobiste odkrywane podczas ekshumacji
ofiar II wojny światowej – papierośnice,
wieczne pióra, obrączki – należą
do skarbu państwa, zktórym ewentualni
spadkobiercy zmarłych mogą
się co najwyżej sądzić. Dlatego uważam,
że należy wprowadzić do definicji
zabytku archeologicznego pojęcie
wieku, co najmniej sto lat, i pozwolić
na obrót przedmiotami młodszymi.
Ale minister kultury się nie zgadza.
Gdyby się jednak zgodził, to co jeszcze
należy zrobić?
– Wprowadzić rejestr osób kupujących
detektor oraz obowiązek zgłoszenia
zamiaru użycia go do konserwatora
wojewódzkiego. Tak zrobili Rumuni
po odkryciu w Sarmizegetusie
Regii, stolicy przedrzymskiej Dacji, siedzibie
Decebala, ostatniego króla Daków,
przez szajkę rabusiów skarbu
24 złotych bransolet. Część nawet zdołali
sprzedać wNowym Jorku, ale Interpol
wszystko odzyskał. Od 2004 roku
każdy złapany wRumunii bez stosownego
zezwolenia z detektorem płaci
wysoką grzywnę. Tamtejsi archeolodzy
twierdzą, że proceder rabowania
stanowisk archeologicznych został
bardzo ograniczony.
A co z tego będą mieli poszukiwacze
skarbów działający lege artis?
– Przygodę i nagrodę za odkrycie.
Lunulę, którą znalazł pan Kopacz, wystawimy
wprzyszłym tygodniu wmuzeum.
ROZMAWIAŁA BEATAMACIEJEWSKA
*Prof. Maciej Trzciński, prawnik
i archeolog. Pracownik Katedry
Kryminalistyki Wydziału Prawa
Uniwersytetu Wrocławskiego. Zastępca
dyrektora Muzeum Miejskiego Wrocławia
(kierownik Muzeum Archeologicznego)