...na to szyderczo -wesołe : "pa bystrej , pa weselej , diwczata" .Spieszno im widać , bo zmrok coraz gęstszy , a tiurmy , w bezkresie zbliżającej się nocy , ani śladu jeszcze.
Nie umiem sobie dziś zdać sprawy , ile kilometrów nas tak gnali. Może to nawet nie było aż tak daleko , jak się człowiekowi zdawało. Ale to wiem , że pod koniec , rękami musiałam sobie pomagać , gdy przyszło nogę z głębokiego śniegu wyciągać, tak mięśnie drętwiały ze zmęczenia i sforsowania.. Ręce miał człowiek skostniałe , gardło suche , a usta spieczone , którymi ja , nie mogąc oddychać chorym nosem , łapałam wiatr i dech jak ,zdychająca ryba. I jeszcze gdyby nie to tempo , przeklęte! Nigdy nie zgadnę do czego i po co potrzebny był im ten pośpiech . Przecie sami konwojenci , musieli być zziajani . W pustym polu gonił nas tylko wiatr , więc nie uciekało się przed niczyim wzrokiem . Tempo takie przez krótki odcinek miasta , kiedy nieliczni , pod murem przemykający przechodnie , oglądali się ukradkiem na prowadzoną grupkę więźniów , było może zrozumiałe . Ale tu ? No trudno. Widocznie jeszcze jedna forma dręczenia " zakluczonych ".
Wreszcie któraś z matek oświadcza , że nie ma siły dalej iść, że niech ją i dziecko zastrzelą- a nie pójdzie! Dziwnie potulnie i bez awantur tym razem jeden z konwojentów wziął jej z rąk szmatławe zawiniątko , i niósł je aż do tiurmy sam.
I pamiętam jeszcze , kiedy nam przeszło w pewnym punkcie znowu przeciąć gościniec - w bardzo już gęstym, śniegiem ledwie rozjaśnionym zmroku- doleciały , z wiatrem ku nam idące , dźwięki muzyki , a w chwilę potem natknęliśmy się na mijający nas - pogrzeb. Na gołych saniach jechała trumna , przyrzucona poczerniałą w zmroku , czerwoną płachtą, a za saniami szła nieliczna grupka zakutanych ludzi. Za nimi , na drugich saniach sunęła dęta orkiestra. Rytmiczne nosowe pochrząkiwania trąb rwały się i nikły w bezmiarze tej zamiejskiej , wiatrem rozmiatanej nocy, jakieś zbyt bohaterskie , zbyt pochopne , jakieś po prostu - ni w pięć ni w dziewięć - w stosunku do tej tiurmy na gołych saniach i kilku zgarbionych postaci. Spędzono nas na skraj gościńca i tak powoli minęły się w żelazistym pustkowiu te dwa , w przeciwnym kierunku sunące pochody : sowieckich więźniarek - gnanych na połóg do tiurmy i tego jakiegoś zasłużonego widać nieboszczyka , wiezionego w trumnie - na wolność > Chwila ta została we mnie jako ponura czerniejąca kilkoma plamami na śniegu , synteza dzisiejszej Rosji i jako taka , trwa we ,mnie do dzisiaj.
Frontem chersońskiej tiurmy robi wrażenie wspaniałego , empirowego pałacu. Ogromne , gonne kolumny i wyniosły tympanon fasady wyłoniły się z kłapciastego śniegu , który zaczął kurzyć pod koniec naszej drogi. Przeraźliwie tylko jasne gruszki żarówek , pouczepianych gdzie popadło , drewniane " gołębniki" ze "striełkami " i omoty kolczastego drutu , szpecą piękno i dostojność linii tej imponującej budowli , kryjącej za białymi plecami frontonu i bocznych skrzydeł rozległe skupiska więziennych bloków , rozsuniętych tylko tu i tam wysoko omurowanymi dziedzińcami.
Po kilku godzinach.....
