Sąsiedzi z Wołynia.
: 17 lut 2013, o 22:22
Proponuje przy okazji artykułu Sąsiedzi z Wołynia rozpocząć temat''tabu'' o mordach dokonywanych na polakach na Wołyniu i Małopolsce.
Do Parośli inaczej jak furmanką czy traktorem dotrzeć się nie da. Bo i po co? Wsi już nie ma. Siedemdziesiąt lat temu Ukraińcy wymordowali mieszkańców, ale nikt nie pamięta, kto konkretnie i jak to było. Pamięć ludzka chce być krótka. Zwłaszcza pamięć sąsiadów.
Kobiety przestały po grzyby chodzić, bo znajdowały ludzkie szczątki rozwleczone po lesie. W ogóle po wojnie ludzie z sąsiedniej Żółkini bali się tu przychodzić. We wsi gadali, że tam, gdzie była Parośla, zamieszkały diabły. – Bali się ludzie albo chcieli zapomnieć czym prędzej – mówi Hanna Stratonowna Kowalczuk, wdowa po Antonie.
Anton któregoś dnia, jeszcze za sowieckiej władzy, wstał jakiś nieswój i zamiast do kołchozu poszedł do lasu. Wyrżnął z sosny wielki krzyż, konia do wozu zaprzągł i zawiózł tam, gdzie leżą pomordowani Polacy. Jak krzyż postawił, to i jakoś mniej straszno się zrobiło. Jakby diabły wreszcie sobie poszły. Później Anton ten krzyż malował, miejsce kaźni ogrodził, wszystko za swoje. Do dziś stoi, choć Anton umarł trzy lata temu.
Ludzi tu już nie ma, tylko dzików dużo, bo stare drzewa owocowe wciąż rodzą. Kiedy na wiosnę kwitną, las jest jak z bajki – jabłonie, wiśnie, mirabelki, czeremcha. Teraz wszystko pod śniegiem, ale jesienią rozłożysta grusza na skraju lasu znów uroni owoce na drogę. Zaraz za nią jest kurhan, wszystko co z chaty Michniewiczów zostało. To był pierwszy dom we wsi.
Między polską Paroślą a ukraińską Żółkinią były podmokłe łąki z soczystą, prawie czarną bagienną trawą. Ukraińcy z Żółkini i Polacy z Parośli razem pasali tam krowy. Jak to sąsiedzi. Łąk już nie ma, las zabrał. No i Parośli nie ma.
Hanna pamięta ten poranek. Matka wyszła przed chatę, spojrzała ponad linię drzew, nie dojrzała dymu z kominów Parośli. Powiedziała: – Nie ma już Parośli.
Hanna bardzo się wtedy bała. Jak to – nie ma? Czuła, że dzieje się rzecz straszna. Coś takiego w twarzach dorosłych dookoła było. Niby blisko, a tak daleko. Teraz zimą, tam gdzie Anton postawił krzyż, trzeba jechać wozem albo saniami. Nic innego nie przebrnie. Może traktor, ale tych w Żółkini mało, bo bieda.
1.
Kto jeszcze pamięta w Żółkini, co się stało w Parośli? Pamięta Jurij Dmitrowicz Bondaruk, na którego we wsi wołają dziadek Jura, Andriej Tomacho, który po wojnie ożenił się z Polką, stary Afanasij, no i Hanna Stratonowna.
Młodzi wiedzą tyle, co ze szkoły. Że na Wołyniu były rzezie – UPA zabijała Polaków, a Armia Krajowa i polscy kolaboranci Ukraińców. O ukraińskich esesmanach i żandarmach tyle tylko, że na koniec zdezerterowali i poszli do UPA wyzwalać ojczyznę.
Ci z samej Żółkini wiedzą jeszcze to, co Anton na krzyżu wyrżnął toporem: 9 lutego 1943 r. ukraińscy nacjonaliści zamordowali w Parośli 170 Polaków. Starzy pamiętali więcej, ale o Parośli opowiadać nie chcieli.
Najpierw zaraz po wojnie do Żółkini wkroczyło NKWD. Za współpracę z UPA zabrali parę osób. A może za Paroślę? Tego dziś nikt nie pamięta albo pamiętać nie chce. Przez długie lata Związku Sowieckiego słowa "upowiec" i "banderowiec" były najgorszą obelgą, synonimem hitlerowskiego kolaboranta. Każde dziecko się tego w szkole uczyło. A starzy milczeli.
Kiedy 20 lat temu narodziła się Samostijna Ukraina, ogłoszono pojednanie polsko-ukraińskie i starzy z Żółkini znów milczeli.
2.
Jarosław Michajłycz, wiceszef administracji rejonowej z siedzibą we Włodzimiercu, z wykształcenia historyk i były nauczyciel, sam nie wie, jak z tą Paroślą było. Pamięta, że czytał o sotni niejakiego "Korobki" Hryhorija Perehijniaka, która 7 lutego 1943 r. stoczyła we Włodzimiercu potyczkę z niemieckim posterunkiem i uszła w lasy.
To ważna data – Ukraińcy uważają, że to była pierwsza bitwa wołyńskiej UPA z Niemcami.
Sotnia też ważna – historycy jej właśnie przypisują wymordowanie dwa dni później Polaków z Parośli.
Michajłycz upiera się, by osobiście ruszyć na miejsce. Chce posłuchać wspomnień świadków w Żółkini, organizuje furmankę, by przebić się przez zaspy do Parośli. Wspomina, jak to sam przez polsko-ukraińskie problemy o mało z posady nie wyleciał, gdy we Włodzimiercu w 60. rocznicę tej pierwszej bitwy UPA ludzie z Kijowa zawiesili tablicę na rynku. Na tablicy napisano: "Pamięci Ukraińców pomordowanych w czasie okupacji przez niemieckich faszystów i polskich szucmanów [policja pomocnicza – przyp. red.]".
Michajłycz w nocy poszedł i ściernym papierem starł tych "polskich szucmanów". Dziś mówi: – Dobrze zrobiłem, przecież polskiej okupacji u nas nie było. Historykiem jestem, to wiem.
Najpierw Michajłycz prowadzi do miejskiego muzeum. Niech kustosz powie, co wie. W dwóch pokoikach muzeum miejskiego są drewniane pługi i kamienne żarna, jest też gablotka na część UPA. Replika munduru, niemieckie podkute wojskowe buciory i zardzewiała pepesza. Dalej podobna ekspozycja poświęcona partyzantce sowieckiej. Na koniec o okolicznym bogactwie leśnej zwierzyny.
O Parośli nie ma ani słowa. O "Korobce" też nic.
Kustosz Anton Dorofiejewicz mówi, że o sotni "Korobki" wiadomo z całą pewnością trzy rzeczy: 7 lutego rozbija we Włodzimiercu posterunek, 22 lutego dowódca ginie w potyczce z Niemcami, a 29 lutego sotnia zostaje rozbita przez czerwoną partyzantkę.
Kustosz wie jeszcze jedno. W ludobójstwie Polaków z Parośli nie brała udziału miejscowa ludność. – Mimo prowadzonej na Wołyniu szowinistycznej polityki przedwojennej Polski ludzie żyli tu w zgodzie. Jak dobrzy sąsiedzi – zapewnia.
http://wiadomosci.onet.pl/kiosk/sasiedz ... omosc.html
Jak dla mnie robią z morderców dzieci bohaterów.W wolnym czasie wkleję inne opracowania przedstawiające ten straszny czas .
Wedruś też coś doda.
Do Parośli inaczej jak furmanką czy traktorem dotrzeć się nie da. Bo i po co? Wsi już nie ma. Siedemdziesiąt lat temu Ukraińcy wymordowali mieszkańców, ale nikt nie pamięta, kto konkretnie i jak to było. Pamięć ludzka chce być krótka. Zwłaszcza pamięć sąsiadów.
Kobiety przestały po grzyby chodzić, bo znajdowały ludzkie szczątki rozwleczone po lesie. W ogóle po wojnie ludzie z sąsiedniej Żółkini bali się tu przychodzić. We wsi gadali, że tam, gdzie była Parośla, zamieszkały diabły. – Bali się ludzie albo chcieli zapomnieć czym prędzej – mówi Hanna Stratonowna Kowalczuk, wdowa po Antonie.
Anton któregoś dnia, jeszcze za sowieckiej władzy, wstał jakiś nieswój i zamiast do kołchozu poszedł do lasu. Wyrżnął z sosny wielki krzyż, konia do wozu zaprzągł i zawiózł tam, gdzie leżą pomordowani Polacy. Jak krzyż postawił, to i jakoś mniej straszno się zrobiło. Jakby diabły wreszcie sobie poszły. Później Anton ten krzyż malował, miejsce kaźni ogrodził, wszystko za swoje. Do dziś stoi, choć Anton umarł trzy lata temu.
Ludzi tu już nie ma, tylko dzików dużo, bo stare drzewa owocowe wciąż rodzą. Kiedy na wiosnę kwitną, las jest jak z bajki – jabłonie, wiśnie, mirabelki, czeremcha. Teraz wszystko pod śniegiem, ale jesienią rozłożysta grusza na skraju lasu znów uroni owoce na drogę. Zaraz za nią jest kurhan, wszystko co z chaty Michniewiczów zostało. To był pierwszy dom we wsi.
Między polską Paroślą a ukraińską Żółkinią były podmokłe łąki z soczystą, prawie czarną bagienną trawą. Ukraińcy z Żółkini i Polacy z Parośli razem pasali tam krowy. Jak to sąsiedzi. Łąk już nie ma, las zabrał. No i Parośli nie ma.
Hanna pamięta ten poranek. Matka wyszła przed chatę, spojrzała ponad linię drzew, nie dojrzała dymu z kominów Parośli. Powiedziała: – Nie ma już Parośli.
Hanna bardzo się wtedy bała. Jak to – nie ma? Czuła, że dzieje się rzecz straszna. Coś takiego w twarzach dorosłych dookoła było. Niby blisko, a tak daleko. Teraz zimą, tam gdzie Anton postawił krzyż, trzeba jechać wozem albo saniami. Nic innego nie przebrnie. Może traktor, ale tych w Żółkini mało, bo bieda.
1.
Kto jeszcze pamięta w Żółkini, co się stało w Parośli? Pamięta Jurij Dmitrowicz Bondaruk, na którego we wsi wołają dziadek Jura, Andriej Tomacho, który po wojnie ożenił się z Polką, stary Afanasij, no i Hanna Stratonowna.
Młodzi wiedzą tyle, co ze szkoły. Że na Wołyniu były rzezie – UPA zabijała Polaków, a Armia Krajowa i polscy kolaboranci Ukraińców. O ukraińskich esesmanach i żandarmach tyle tylko, że na koniec zdezerterowali i poszli do UPA wyzwalać ojczyznę.
Ci z samej Żółkini wiedzą jeszcze to, co Anton na krzyżu wyrżnął toporem: 9 lutego 1943 r. ukraińscy nacjonaliści zamordowali w Parośli 170 Polaków. Starzy pamiętali więcej, ale o Parośli opowiadać nie chcieli.
Najpierw zaraz po wojnie do Żółkini wkroczyło NKWD. Za współpracę z UPA zabrali parę osób. A może za Paroślę? Tego dziś nikt nie pamięta albo pamiętać nie chce. Przez długie lata Związku Sowieckiego słowa "upowiec" i "banderowiec" były najgorszą obelgą, synonimem hitlerowskiego kolaboranta. Każde dziecko się tego w szkole uczyło. A starzy milczeli.
Kiedy 20 lat temu narodziła się Samostijna Ukraina, ogłoszono pojednanie polsko-ukraińskie i starzy z Żółkini znów milczeli.
2.
Jarosław Michajłycz, wiceszef administracji rejonowej z siedzibą we Włodzimiercu, z wykształcenia historyk i były nauczyciel, sam nie wie, jak z tą Paroślą było. Pamięta, że czytał o sotni niejakiego "Korobki" Hryhorija Perehijniaka, która 7 lutego 1943 r. stoczyła we Włodzimiercu potyczkę z niemieckim posterunkiem i uszła w lasy.
To ważna data – Ukraińcy uważają, że to była pierwsza bitwa wołyńskiej UPA z Niemcami.
Sotnia też ważna – historycy jej właśnie przypisują wymordowanie dwa dni później Polaków z Parośli.
Michajłycz upiera się, by osobiście ruszyć na miejsce. Chce posłuchać wspomnień świadków w Żółkini, organizuje furmankę, by przebić się przez zaspy do Parośli. Wspomina, jak to sam przez polsko-ukraińskie problemy o mało z posady nie wyleciał, gdy we Włodzimiercu w 60. rocznicę tej pierwszej bitwy UPA ludzie z Kijowa zawiesili tablicę na rynku. Na tablicy napisano: "Pamięci Ukraińców pomordowanych w czasie okupacji przez niemieckich faszystów i polskich szucmanów [policja pomocnicza – przyp. red.]".
Michajłycz w nocy poszedł i ściernym papierem starł tych "polskich szucmanów". Dziś mówi: – Dobrze zrobiłem, przecież polskiej okupacji u nas nie było. Historykiem jestem, to wiem.
Najpierw Michajłycz prowadzi do miejskiego muzeum. Niech kustosz powie, co wie. W dwóch pokoikach muzeum miejskiego są drewniane pługi i kamienne żarna, jest też gablotka na część UPA. Replika munduru, niemieckie podkute wojskowe buciory i zardzewiała pepesza. Dalej podobna ekspozycja poświęcona partyzantce sowieckiej. Na koniec o okolicznym bogactwie leśnej zwierzyny.
O Parośli nie ma ani słowa. O "Korobce" też nic.
Kustosz Anton Dorofiejewicz mówi, że o sotni "Korobki" wiadomo z całą pewnością trzy rzeczy: 7 lutego rozbija we Włodzimiercu posterunek, 22 lutego dowódca ginie w potyczce z Niemcami, a 29 lutego sotnia zostaje rozbita przez czerwoną partyzantkę.
Kustosz wie jeszcze jedno. W ludobójstwie Polaków z Parośli nie brała udziału miejscowa ludność. – Mimo prowadzonej na Wołyniu szowinistycznej polityki przedwojennej Polski ludzie żyli tu w zgodzie. Jak dobrzy sąsiedzi – zapewnia.
http://wiadomosci.onet.pl/kiosk/sasiedz ... omosc.html
Jak dla mnie robią z morderców dzieci bohaterów.W wolnym czasie wkleję inne opracowania przedstawiające ten straszny czas .
Wedruś też coś doda.